Kim staje się osoba, która umawia się ze mną na sesję?
Ja w swoim gabinecie nie mam pacjentów. Mam klientów. Dotyczy to wszystkich – nawet osób, którym pomagam z powodu ich chorób czy zaburzeń. Dlaczego akurat w ten sposób?
Od czego zależy nazewnictwo?
Poglądy na temat tego, jak nazywać osobę uczestniczącą w terapii, są różne. Wpływ mają na to rozmaite czynniki.
- Nurt terapeutyczny. W niektórych nurtach, np. w psychodynamicznym, stosuje się określenie „pacjent”. Wynika to z założeń teoretycznych i zasad, zgodnie z którymi odbywa się praca.
- Preferencje terapeuty. Po prostu. Istnieje grupa psychoterapeutów poznawczo-behawioralnych, którzy wolą nazywać osoby biorące udział w terapii pacjentami. Wynika to z ich osobistych poglądów i gustów. Nie dyskutuję z tym i nie krytykuję takiego podejścia.
- Miejsce odbywania psychoterapii. Z doświadczenia wiem, że osoba korzystająca z psychoterapii w poradni zdrowia psychicznego jest nazywana pacjentem. Podobnie jest w zasadzie w każdej innej poradni – kardiologicznej, alergologicznej, dermatologicznej etc. W poradni zdrowia psychicznego przyjmują zarówno lekarze (a ktoś, kto chodzi do lekarza, jest pacjentem), jak również psychologowie i psychoterapeuci. Dodatkowo, jeśli terapia prowadzona jest w ramach NFZ, osoba za nią nie płaci (jak ma to miejsce w gabinecie prywatnym), a słowo „klient” kojarzy się raczej z płaceniem, kupowaniem (w tym wypadku usługi).
- Podejście do współpracy i założony cel. Jeśli traktować psychoterapię jako leczenie chorób i zaburzeń, wówczas słowo „pacjent” pasuje idealnie i nie trzeba się nad niczym zastanawiać, prawda? Tymczasem w swoim gabinecie oferuję szeroki zakres usług i nie wszystkie z nich związane są stricte z leczeniem. Napisałam artykuł, w którym wyjaśniam, w jaki sposób psychoterapeuta może pomagać – nie tylko ludziom z objawami zaburzeń. W swoim gabinecie przyjmuję też osoby, które pracują ze mną nad pokonaniem innych trudności lub rozwinięciem umiejętności. Trudno byłoby mi o nich myśleć jak o pacjentach. Wolę zatem ujednolicać nazewnictwo i do wszystkich stosować określenie „klient”.
- Preferencje klienta. Rozumiem to, że nie każdy chciałby być nazywany pacjentem. Istnieje grono osób, które nie przepadają za tym terminem i czują się lepiej, gdy oboje nazywamy ich klientami.
Klient = partner
Psychoterapia w nurcie poznawczo-behawioralnym zakłada aktywną współpracę obu stron. Osoba, która do mnie przychodzi, staje się zatem poniekąd moim partnerem i również ponosi pewną część odpowiedzialności za to, jak przebiega cały proces. Kształtujemy go wspólnie. Partnerstwo zakłada równość, a zatem człowiek, któremu pomagam w osiągnięciu jego celu, pracuje ze mną z pozycji równego.
Bycie pacjentem kojarzy mi się natomiast z dużą asymetrią relacji terapeutycznej. To znaczy, że po jednej jej stronie jest Ekspert, Autorytet, Terapeuta, a po drugiej – człowiek zależny od decyzji tej nieomylnej, wszechwiedzącej postaci po przeciwnej stronie biurka, osoba bierna w swojej postawie, która często oczekuje, że specjalista rozwiąże problemy za nią.
Bycie klientem oznacza dla mnie, że wchodzimy w relację symetryczną.
- Ja jestem ekspertem – od zdrowia psychicznego i objawów, od mechanizmów wyzwalających i podtrzymujących zaburzenia, wreszcie – od metod rozwiązania tych problemów.
- Klient także jest ekspertem – od historii swojego życia, od swoich trudności, od tego, jak rozumie to, co go w życiu spotkało i spotyka.
Każde z nas ma zatem swoją rolę do odegrania, każde z nas ma wpływ na to, jak będą kształtować się efekty współpracy.
Pacjenci „są chorzy” i „leczą się”
Słowo „pacjent” kojarzy mi się z chorobą. Jestem chora, zapisuję się do lekarza, a zatem staję się pacjentem. I nie ma w tym niczego złego czy dziwnego.
Jednak dla wielu osób dbanie o zdrowie psychiczne to wciąż delikatna, bardzo osobista kwestia. Nie każdy ma gotowość, by mówić wprost o korzystaniu z usług psychoterapeuty czy psychiatry. „Leczenie się” z powodów problemów psychicznych wciąż jest stygmatyzujące w wielu środowiskach. Szanuję to, że ktoś może nie chcieć używać wobec siebie samego takich określeń. Nie uważam ich za obraźliwe, nie widzę powodu do wstydu w sięganiu po pomoc specjalistów, mam w sobie jednak akceptację innego podejścia. Szanuję wysiłek, z jakim niektóre osoby podejmują psychoterapię. Doceniam trud, jaki wkładają w przezwyciężenie oporów. Nie widzę powodu, by dodatkowo stresować ich używaniem określeń, które mogą być przez nich niechciane. Oczywiście, nie chodzi o to, by negować chorobę psychiczną lub somatyczną, gdy mamy z nią do czynienia.
Rzecz w tym, by nie definiować człowieka poprzez objawy, których doświadcza.
Gdy rozmawiam z klientem, nie widzę przed sobą osoby zaburzonej, chorej, „nienormalnej”. Widzę człowieka, który reprezentuje sobą więcej niż tylko wysoki poziom lęku, obniżony nastrój czy deficyty w zakresie pewnych umiejętności.
O jak osoba, a nie jak objaw
To, jak nazwiemy człowieka, który korzysta z pomocy terapeuty, zależy od wielu czynników, w tym od indywidualnych preferencji – a te bywają różne. Ja zdecydowanie wolę nazywać pracujące ze mną osoby klientami. Mam wrażenie, że wywiera to pozytywny wpływ na współpracę.
Takie spojrzenie pozwala mi także traktować klienta bardziej podmiotowo. Dzięki temu mogę spojrzeć na całość jego osoby, nie tylko na jeden fragment. W moim odczuciu to bardzo otwiera umysł i zmniejsza ryzyko etykietowania.